Treść książki
Przejdź do opcji czytnikaPrzejdź do nawigacjiPrzejdź do informacjiPrzejdź do stopki
Rozdział1
Wlókłsięulicąniezwracającuwaginapotrąceniaprzechodniów,ręcewsunąłgłęboko
wkieszeniepłaszcza,niedopalonypapieroszwisałzkątaust.
nTakotokończąsięwszelkieznimrozmowy”–myślał,przeżuwającsłowapokornei
uwłaczająceambicji,któreprzedpółgodzinąmówił,nie,raczejwyjękiwał,bladyzezłościi
upokorzenia.Widziałterazsiebie,jaknaekraniekina,siebiestojącegojużwedrzwiach
tamtegomieszkania,alejeszcze–uporczywymżebrackimspojrzeniem–czepiającegosię
oczuczłowieka,któryuśmiechałsięuprzejmieizubolewaniem.Uśmiechbyłuprzejmy,
twarzjednakzimna,diabelskozimnaiopanowana,pełnawłasnejracjiicałkowicieojej
słusznościprzekonana.
–Mógłbypanchociażpowiedziećprzepraszam–usłyszałnaduchem.–Idziejak
nieprzytomny.
Warknąłcoś,odsunąłsię.
nMuszętozałatwić”–postanowił.Wyplułniedopałek,rozejrzałsię,oparękroków
dalejbyłbarkawowynAmatorska”.Pchnąłoszklonedrzwi,stanąłprzedkasą.
–Dużąproszę.
Zkawąukryłsięwsamymkącie,usiłującniespoglądaćwlustrzanypasbiegnący
wzdłużladybarowej.Niemógłterazznieśćwidokuwłasnejtwarzy,niechciałsobiepatrzeć
woczy.Bar,zwyklewypełnionydoostatniegomiejsca,dziśbyłpustawy.Upalnywieczór
zapędziłludzidokawiarnianychogródków,parkówinadWisłę.
nZałatwić.Alejak?Możnaokraśćbank,zrobićwłamaniedospółdzielniczysklepu,
napaśćnajakiegośdurniawciemnejulicyizabraćmuportfel.Możnasfałszować,zrobić
manko,braćłapówki.Dookradzeniabankupotrzebnyjestdoświadczonywspólnikz
samochodem,zresztąteraztoonijużsiępilnują.Niemamwspólnika,anizsamochodem,ani
bez,iwątpię,żebympotrafiłgozdobyć.Zwłamaniemdosklepupodobnie.Ostatecznie
możnaisamemu,pewniewcaleniejesttaktrudno.Alewsklepachgotówkinieprzechowują,
najwyżejjakieśgrosze.Pozostajetowar,którytrzebapotemsprzedaćjakiemuśpaserowi…
Niemampasera.NieznamludzinabazarzeRóżyckiego.Nieznamżadnegozłodzieja,
któremumógłbymzaufać”.
Uśmiechnąłsiękątamiust.
–Cześć,stary!Jużsięniemaszdokogouśmiechać,tylkodowłasnejgęby?
Niechętniestrząsnąłciężkąrękęzpleców.Tenakuratbyłmuterazpotrzebny!Ale
znajomyniezrezygnowałzrozmowy.Postawiłostrożniefiliżankęzkawąiwpakowałsięz
trudemnahoker.Byłgruby,całyjakbynalanytłuszczempobrzegiskóry,prawiełysy,ztym
wszystkimschludny,lśniącybiałościąnylonowejkoszuli,wyprasowanyiprawieelegancki.
–Coturobisz?–pytałprzyjaźnie,niedostrzegającniechęcialboteżniechcącjej
dostrzegać.
–Siedzę.
–Taksamotnie?
–Boco?
–Nic.Maszjakieśkłopoty?Kiepskowyglądasz.
–Cocięobchodzi.
–Józek,niezłośćsię.Chodź,pójdziemynawódkę,tociprzejdzie.
–Niechcę.Zresztą,niemampieniędzy.
–Jakjacięzapraszam,totyniepotrzebujeszmieć.Jużwidzę,gdziecięboli.Nochodź,
nafrasunekdobrytrunek.Pogadamy,możecośsięporadzi.
Poczwartymkieliszkuzacząłmówić.Wszystko,odsamegopoczątku.Zacząłod
pierwszegospotkaniaztamtym,zczłowiekiemozimnejtwarzyiuprzejmymuśmiechu.
Trochęzająknąłsię,kiedyopowiadałopierwszejpożyczce–botobyławłaściwiedarowizna,
3